W roku bodaj 1989 miałem wystartować w Rajdzie Krakowskim A-grupowym piździkiem, jednak dzień przed imprezą mechanik zadzwonił, że nie zdąży zrobić rajdówki. W ten sposób staliśmy się z zawodników - profesjonalnymi kibicami.
Na początek wybraliśmy do oglądania partię denkowych łuków z dojściem do oporu, na którym autka robiły lewy hak. Stanęliśmy w trójkę - mój kierowca, jego narzeczona i ja - na prawej odnodze oporu, tak ze trzy metry od trasy właściwej. Panna zaczęła jęczeć, że za blisko i generalnie niebezpiecznie. Nie pomagały żadne tłumaczenia. Wymyśliłem rzecz absurdalną:
- Niebezpiecznie będzie tutaj tylko w jednym przypadku - kiedy dojeżdżając do oporu któryś będzie sobie ustawiał auto, rzuci mordą w prawo i w tym momencie odpadnie mu przednie prawe koło. Wtedy to koło walnie prosto w nas.
Płoche dziewczę jęło ronić łzy i błagać, żebyśmy się odsunęli, co też i uczyniliśmy. Dla świętego spokoju, rzecz jasna. Idzie rajd. Z trójką grzeje Sadoś fabrycznym Polonezem (zresztą paskudnym jak mało co). Przed winklem rzuca sobie sprzęta w prawo - i co? Odjeżdża mu prawe przednie koło i pełnym gwizdem przelatuje przez miejsce, w którym parę minut wcześniej staliśmy... Sadoś zresztą też - na blokach po stycznej.
Szczęka mi opadła na małopolski asfalt, sprawdziło się bowiem coś, co wykombinowałem jako zdarzenie krańcowo niedorzeczne. Narzeczona drajwera odwróciła się zaś do mnie z bezbrzeżnym podziwem malującym się w błękitnych oczkach z lekko tylko przykrytych białą niemal grzywką:
- O rany, ale ty się znasz na tych rajdach...
Tekst z
www.rallyonline.pl