przez xander » sobota, 10 lut 2007, 04:22
wywiad z Hołkiem z gazety.pl
Hołowczyc. Błędy drogo mnie kosztowały
Rozmawiał Sebastian Woźniak
- Mogłem jechać wolniej, mogłem zauważyć dziurę, ale chciałem za wszelką cenę dogonić Jeana Schlessera, który akurat był przed nami - mówi o swoim wypadku w Rajdzie Dakar olsztynianin Krzysztof Hołowczyc
Zobacz powiekszenie
Fot. Orlen Team
- Jesteśmy z Jeanem Markiem gotowi walczyć o wysokie miejsca, co udowodniliśmy wszystkim niedowiarkom. Nie wiem jeszcze, czym pojedziemy, bo nasz nissan trochę się zniszczył - mówi Krzysztof Hołowczyc
Olsztynianin w Rajdzie Dakar startował trzeci raz z rzędu. Dwa lata temu ze swoim pilotem Belgiem Jeanem Markiem Fortinem zajął 60. miejsce w klasyfikacji generalnej samochodów. W ubiegłym roku z powodu awarii samochodu musiał wycofać się na czwartym etapie - w tegorocznej rywalizacji było nieco lepiej, ale także nie dojechał do Dakaru. Na 13. etapie po wjechaniu w dziurę, z obrażeniami klatki piersiowej trafił do szpitala.
Sebastian Woźniak: Znowu zabrakło Pana na mecie w Dakarze...
Krzysztof Hołowczyc: Jeżeli jechałbym bez żadnych szaleństw, na pewno dotarłbym do mety. Miałem jednak zupełnie inne plany i chciałem walczyć o jak najlepsze pozycje. To się zemściło, i dlatego wylądowałem w szpitalu. Może nigdy nie osiągnę pełnej satysfakcji, ale zdobyte doświadczenie przyda się w następnych edycjach. Jeżeli trochę bym zwolnił na niebezpiecznych terenach, pozycje na poszczególnych etapach byłyby zdecydowanie niższe. Przecież na odcinkach szło nam naprawdę dobrze. Trzeba pamiętać, że skończyły się czasy Dakaru, kiedy jadąc bez żadnych fajerwerków można było przyjechać na metę w pierwszej "20". Obecnie jest 50 bardzo dobrych zawodników i każdy z nich ma jasno wyznaczone cele.
Co do celów, to nie spełnił Pan założeń sponsorów, którzy liczyli na pierwszą „20”.
- Na szczęście nasz występ, mimo niepowodzeń, podobał się sponsorom. Przede wszystkim dostaliśmy pochwałę za prawdziwego ducha walki i radzenie sobie z przeciwnościami losu.
Do Polski napływały różne wieści o Pana występach...
- Słyszałem o nich (śmiech). Po pierwsze nikt nas nie holował, choć po awarii samochodu były już takie przymiarki. Kiedy zepsuła się pompa wody wymyśliliśmy sposób dolewania, by nie uszkodzić tej czynności samochodu. Jak się później okazało, naprawa kosztowała nas zaledwie trzy euro. Jeszcze ciekawsza historia była z naszym rzekomym wycofaniem się z rajdu. Na jednym z odcinków przejechał koło nas ostatni samochód, którego później przez godzinę nie wyprzedzaliśmy. Dlatego nikt nie dawał nam żadnych szans na pokonanie trasy w nocnych godzinach.
Podobno po zmaganiach w Afryce uczestnicy wracają do domów o kilka kilogramów lżejsi...
- Czasu, żeby zjeść kanapki albo jakikolwiek prowiant, jest nie za wiele. Pożywialiśmy się specjalnymi żelami w tubkach i popijaliśmy je wodą. Właśnie taki posiłek miał nam dać energię. Nie jest to smaczne, ale konieczne, by normalnie funkcjonować. Dbał o to Jean Mark, który często zmuszał mnie do jedzenia. W ciągu kilku dni schudłem tylko cztery kilogramy, natomiast gorzej było podczas ubiegłych edycji Dakaru. Naszym plusem było bardzo dobre przygotowanie fizyczne. Po 300 kilometrach jazdy niektórzy zawodnicy zwalniali ze zmęczenia, a my w takich momentach wchodziliśmy do gry i rozpoczynaliśmy wyprzedzanie. Mieliśmy też dzień wolnego i wtedy dopieszczaliśmy samochód. Osobiście nie lubię tej przerwy, bo wytrąca mnie z rytmu jazdy. Później trzeba ponownie wczuć się w atmosferę wyścigów.
W trakcie wyścigów z pewnością padło wiele niecenzuralnych słów...
- Mieliśmy drobne spięcia, ale z Jeanem Markiem jesteśmy przyjaciółmi także prywatnie. Nie łączą nas jedynie sprawy zawodowe i to ma także przełożenie podczas rajdu.
W takich zawodach pojawiają się duże emocje i po naszych przygodach niejeden człowiek wyszedłby z równowagi. Przed startem składamy sobie przyrzeczenie, że choćby nie wiadomo co się stało, nie będziemy mieli wobec siebie żadnych pretensji. Jak może skończyć się kłótnia? Wystarczy przytoczyć przykład jednej z załóg, gdzie kierowca zostawił swojego pilota na pustyni i na chwilę odjechał. Później przez pewien czas nie mogli się znaleźć.
Popełnił Pan dużo błędów w prowadzeniu nissana navarry?
- To jest mój trzeci występ, a w zasadzie drugi, bo w ubiegłym roku przejechałem tylko początkowe etapy. Jeszcze nie czytam tej nawierzchni jak powinienem. Mogę sobie przypisać awarię mostu, bo gdybym jechał wolniej, to uniknęlibyśmy awarii. To nie był pech - po prostu należy wiedzieć, że na pustyni można się spodziewać takich niespodzianek. Drogo mnie to kosztowało, ale człowiek ciągle uczy się na błędach, tylko szkoda, że własnych.
Jak to się stało, że Pana przygoda z rajdem zakończyła się w szpitalu?
- Nie będę opowiadał, że trasa była źle opisana przez organizatorów, bo nawet nie wypada. Po wjechaniu w pierwszą dziurę wszystko było w porządku i kiedy byłem już spokojny, wjechaliśmy w drugą dziurę... Uderzyliśmy maską i samochód wpadł w taki korkociąg, że nie mieliśmy żadnych szans. Mogłem jechać wolniej, mogłem to zauważyć, ale chciałem za wszelką cenę dogonić Jeana Schlessera, który akurat był przed nami. Trochę przesadziłem i mam do siebie wiele pretensji. Byłem tak wściekły, że nie da się tego ubrać w słowa. W karierze miałem niewiele wypadków, a najcięższy z dziesięć lat temu w Anglii. Patrząc w statystykę nie martwię się o przyszłość (śmiech).
Mimo że od zakończenia rajdu minął dopiero tydzień, Pan zapowiada powrót do Afryki...
- Jesteśmy z Jeanem Markiem gotowi walczyć o wysokie miejsca, co udowodniliśmy wszystkim niedowiarkom. Nie wiem jeszcze, czym pojedziemy, bo nasz nissan trochę się zniszczył.
Zmotywował mnie także Jacek Czachor (motocyklista Orlen Team - 10. w Dakarze), który powiedział, że dobre wyniki osiągnął dopiero za czwartym razem.