Banan daleko od szosy, czyli ratowanie przy
60km/h... Prawie sie zesralem w gacie.

Zrobili w gorach krotki, asfaltowy lacznik. Po przejsciu z szutru na asfalt zaczyna sie zakret. Troche spanikowalem i zblokowalem kolo.
Lecialem juz prosto w plener, puscilem hamulec, zaczelo mnie strasznie rzucac (podobnie jak przy wypadku, ktory opisywalem strone wczesniej) to znowu zaczalem hamowac. Zlapalem pobocze, tym razem lecac prosto na trzy, rosnace blisko drogi drzewa. Minalem je o kilkanascie centymetrow, ale po chwili przywalilem w
kamien. Widzac go wczesniej czekalem tylko na uderzenie, bylem jednak tak obsrany ta cala sytuacja, ze nic nie poczulem. Zatrzymalem sie kawalek nizej, jakis metr po kamieniu. Nogi po zejsciu z roweru jakies takie lzejsze mi sie zrobily... Cud, ze przy tej predkosci i po takim ratowaniu wyszedlem z tego calo. Kumpel, ktory jechal za mna tez byl zdziwiony, bo widzial mnie juz na w/w drzewach. Opis oczywiscie nie odda w pelni dramatyzmu, ale naprawde bylo grubo.
"Predkosc byla OK, tylko
zakret byl za ciasny".
PS. A w niedziele pobilem swoj v-max, wynoszacy 70,5km/h. Od teraz nowy rekord to 74km/h. Mimo okularow i tak poszly lzy.
