Pokuszę się o małą recenzję filmu, który zdarzyło mi się oglądać (chociaż z repertuaru kina wolałem zdecydowanie coś innego).
Mowa o "Too Fast Too Furious: Tokyo Drift". Trzecia odsłona (podobno) kultowej serii zamiast karmą dla zmysłów maniaka samochodowego znowu okazała się wielką...kupą kolorowych i plastikowych resoraków udających pościgi.
Kilka rażących faktów, bo fabuła oczywiście jest tak szablonowa, że aż głupia. W Japonii w podziemnych garażach w każdej scenie tłem dla "akcji" są dłubiący śrubokrętami i młotkami w swoich kosmicznie wyjebanych autach japończycy-no to ja się pytam co można zdziałać w perfekcyjnie zrobionym aucie śrubokrętem i młotkiem?!
Druga sprawa - wątek romantyczny zamiast przeplatać się z "akcją" jest chyba myślą przewodnią filmu.
Po trzecie - co do jasnej cholery robi Bow Wow w Japonii...w dodatku jest niezłym cwaniaczkiem??
Po czwarte - samochody sa pokazywane tylko w szybkich ujęciach, migawkach na trasie i jak sypią się jak z plastiku podczas stłuczek.
Po piąte - główny bohater (podobno kozak kierowca ze Stanów) wsiada do Lancera i nie potrafi nawrócić auta na wielkim placu bez rozwalenia go niemal doszczętnie. Sama nauka driftu przez młodego kowboja jes tak śmieszna jak pół filmu... sorry żałosna-bo jak można rozwalić auto za kosmiczną kwotę podczas nauki jeżdżenia bokiem? I to tak bez trosko... Niech wpadnie na jakiś PZMot to go chłopaki nauczą jak się jeździ z ułańską fantazją.
Wiem wiem zjechałem ten film z góry na dół, ale wybaczcie taka wielka produkcja musi zostać zauważona...choćby negatywnie
